czwartek, 24 września 2015

Jak się odżywiałam będąc w USA


Jak się je w USA?
Fakty są takie, że w Stanach żyje się szybko ale też... leniwie. Jedni jedzą byle co, bo nie mają czasu gotować i dbać o siebie, a inni jedzą byle co, bo są leniwi i tak jest im po prostu wygodniej. Tak czy siak, obydwa wyjścia sprawiają, że amerykanie jedzą po prostu śmietnik. Sieci fast-foodowe mają więc klientów (co z resztą widać), bo takich miejsc jest pełno na każdym kroku, jak grzybów po deszczu. I pewnie się zastanawiacie: Czy oni naprawdę są aż tak grubi? Odpowiadam więc: tak, oni naprawdę są aż tak grubi. Swoją drogą zastanawiałam się na początku, jak można być aż takim chciwym i ja można mieć aż tak niezaspokojony apetyt? Ale odpowiedź i na to pytanie nasunęła się szybko. Jedzenie jest po prostu tanie. Co więcej sklepy prześcigają się w tym, kto pozyska klienta, a więc sieciówki spożywcze zrobią wszystko, aby konsument do nich wrócił i nie poszedł do konkurencji. Jednak w Stanach trzeba się w tej kwestii naprawdę wysilić. Tu już nie chodzi tylko o reklamę. Mamy tutaj rozbudowane programy lojalnościowe i rabatowe, karty stałego klienta, pełno zniżek za każde zakupy no i wszechobecne rabaty i gratisy, także w fast-foodach. Skoro więc kupując jeden zestaw drugi dostaję po prostu za darmo to daczego mam go nie zjeść? Są także łowcy rabatów, którzy za zakupy o wartości 500$ potrafią nie zapłacić ani grosza tylko dlatego, że sprytnie operują rabatami i zniżkami z ulotek i książeczek. Można pomyśleć, że to fajnie, że sklep daje ci jedzenie za darmo. Ale moim zdaniem to rozbudza apetyt, chciwość, ludzie chcą więcej i z zakupów w sieciówce spożywczej robią religię. Mamy więc grubych i wielkich ludzi, chodzących po wielkich sklepach z wielkimi wózkami, kupujących wielkie jedzenie, wkładając je do wielkiego auta i później w domu do wielkich lodówek i.... płacąc za to niewielkie pieniądze. A może to sposób na regulację przyrostu naturalnego i kontrolę demograficzną? W końcu to już dzieci są ofiarami tego systemu. Tak więc na koniec pobytu w USA doszłam do wniosku, że wolę żyć w Polsce, mieć droższe jedzenie, kupować go mniej i nie bać się, że sieci sklepów spożywczych zapanują nad moim umysłem, programując mnie na chciwego, łapczywego i nienażartego człowieka ;)

To jak jeść zdrowo?
No i właśnie - jak? Zaskoczenie, bo da się i jest to o wiele prostrze niż u nas. Co prawda przetworzonej i zabójczej żywności jest wszędzie masa, ale np. w marketach mamy też dużo bardziej rozbudowane działy ze zdrową żywnością, jest większa oferta nawet rzadko spotykanych owoców i warzyw (platany, dynia Moscato, dynia makaronowa, kilkanaście typów ziemniaków) a także przekąsek, jak np, chipsy z platanów, kokosa, chipsy z batatów, suszone warzywa, kawę i herbaty bezkofeinowe, mleko kokosowe w róznych wersjach, wyszukane przyprawy oraz inną trudno dostępną u nas żywność. A więc każdy obywatel Stanów ma wybór! Ale z niego w większości nie korzysta. Dlaczego? Jak mam być szczera to na zdrową żywność, warzywa czy owoce nie widziałam ani razu żadnego rabatu zniżkowego. Oczywiście kurczaki i inne mięso jest kiepskiej jakości (podczas smażenia np. pół patelni wody), wędliny były raczej niesmaczne ale znowu mamy drugą stronę medalu - można kupić organiczne i ekologiczne mięso, nawet Gerbery dla niemowląt są dostępne w wersji z organicznymi warzywami i owocami! 

A jak ja jadłam?
Problemy zaczęły się już w samolocie, bo w strefie bezcłowej miałam tylko chwilę żeby kupić coś do jedzenia, ale mając do wyboru tylko słodycze skończyło się na... wodzie mineralnej za 12 zł. Na pokładzie zjadłam indyka z warzywami (pojawiły się ziemniaczki), surówkę z fenkuła, jakieś owoce i pod koniec skusiłam się na kanapkę z pieczenią wieprzową bo po 9.5h na pokładzie trudno było wytrzymać tylko o niewielkim obiedzie. I w sumie nie skończyło się to dla mnie tragicznie, chociaż miałam wyrzuty sumienia. Na miejscu (byłam w odwiedziny u rodziny) mogłam sama przygotowywać jedzenie więc większego problemu nie było. Ale mimo wszystko już od początku miałam problemy z żołądkiem (może od nowej wody?) które pojawiały się co jakiś czas, mniej lub bardziej intensywnie. Przez te 2 msc odkryłam, że: 10 pistacji może mnie zabić, kompletnie nie wolno mi jeść zwykłych i innych odmian "białych" ziemniaków, mam nietolerancję surowej postaci kokosa, czyli mleka i wiórek i że jednak mam stan zapalany śluzówki żołądka który się odnowił i trzeba wystopować. Wymiękłam też jeśli chodzi o kawę (nie wiem dlaczego tam mi tak bardzo smakowała) z mlekiem kokosowym w wersji "Silk" i cukrem palmowym. Raz zjadłam donuts, czyli pączki amerykańskie i pewnie ze 2 razy kawę z bitą śmietaną. Więcej grzechów nie pamiętam. 

Odczucia po dwumiesięcznym pobycie
Co więcej kolejny raz przekonałam się, że stres niszczy nie tylko moje samopoczucie ale i dosłownie w sposób fizyczny moje zdrowie, wytrąca mnie z równowagi i że potem bardzo trudno mi się "dogłębnie wyluzować" i wrócić na właściwą drogę. Nasiliły mi się też alergie skórne i pierwszy (!) raz w życiu dostałam łupieżu ;o, to nie jest dobry znak! Mimo tego, że grzeszyłam naprawdę w ramach rozsądku to mam wrażenie że te małe i rzadkie odstępstwa odbiły się na moim zdrowiu dużo agresywniej niż większe grzeszki w Polsce. I niestety nie umiem wam wytłumaczyć dlaczego! No ale bezwględnym plusem było to, że mogłam zamawiać kiedy tylko chciałam suplementy na iherbie. Dostawa po 2 dniach roboczych naprawdę radowała moje serce ;). Wysłałam też sobie paczkę do Pl, (nie, nie oszalałam na punkcie ciuchów), ale zrobiłam zapas dobrej jakości tuńczyka w wodzie, sardynek w wodzie, kasztanów wodnych, cukru palmowego, chipsów z platanów i kupiłam tez wiele gadżetów ułatwiających życie na protokole, czyli wypasione pojemniczki na lunch, fruit infuser (do robienia wody smakowej), ekologiczne pomadki do ust od Eos, gadżety do kuchni i inne duperelki. Generalnie nie czułam się w Stanach źle, ale tutaj czuje się o wiele lepiej. Jeszcze jak trzymam AIP to jest nawet bardzo dobrze. Stany są ciekawe turystycznie, chociaż wciąż uważam że bardzo dużo brakuje im do Europy. No i mimo wszystko na życie w tym kraju nigdy bym się nie zdecydowała. Pewnie za parę lat też doczekamy się tych "wyszukanych" produktów no i jedzenie wciąż nie jest u nas tak zmutowane jak tam (co czuć w smaku.) American dream okazał się zwykłym światem, w którym ludzie żyją szybko i intensywnie, ciężko pracują i mają tak jak wszędzie. Ale przede wszystkim - mają też wybór co do sposobu odżywiania, o czym często zapominają.



PS: Zapomniałam o (podobno) najlepszym serniku z NY, który zjadłam z siostrą na pół w Brooklyn Dinner ze zdjęcia powyżej ;)


2 komentarze:

  1. Chętnie odwiedziłabym Stany czysto turystycznie. Ale czy chciałabym tam żyć? Niekoniecznie.
    Aspekt żywieniowy ma tu jednak duże znaczenie. Tyle syfu ile jedzą Amerykanie to się w głowie nie mieści.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Chociaż jest też trochę tak, że i wybór jedzenia organicznego jest dużo większy niz u nas. Więc każdy ma wybór - syfu można nie jeść :)

      Usuń